Mijały lata. Zsófia urodziła zdrowego chłopca. Nadała mu imię Gabriel – jej anioł. Choć życie w schronisku było ciężkie, dziewczynka ciężko pracowała: sprzątała, uczyła się wieczorami, aby pewnego dnia móc stanąć na własnych nogach. Każde kpiące słowo, każde zimne spojrzenie rodziców tylko wzmacniało jej determinację.
Kiedy Gabriel miał dziesięć lat, Zsófia miała już własną małą piekarnię. Jej pieczywo i ciastka szybko zyskały popularność w okolicy – nie tylko ze względu na smak, ale także ze względu na szczególną serdeczność, którą czuł każdy, kto wchodził do jej sklepu. Ludzie często mówili: „W tym sklepie dostaniesz nie tylko chleb, ale i duszę”.
Pewnego dnia jednak nadeszła wiadomość: Izabella, matka Zsófii, poważnie zachorowała. Lajos również się zestarzał, jego głos, niegdyś tak donośny, brzmiał teraz zaledwie cichym szeptem. Zsófia nie widziała ich od wielu lat, ale los nigdy nie zapomina.
To jej synek, Gabriel, trzymał ją za rękę i powiedział: „Mamo, czy nie powinniśmy odwiedzić babci i dziadka? Nawet jeśli zrobią nam krzywdę… wciąż są naszą rodziną”.
Serce Zsófii zamarło. Tyle razy próbowała zapomnieć o przeszłości, ale czyste spojrzenie syna skłoniło ją do refleksji. W następną niedzielę włożyła proste, czyste ubranie i razem wyruszyli do starego domu.
Drzwi zaskrzypiały, gdy się otworzyły. Louis wyglądał na mniejszego, bardziej kruchego niż kiedykolwiek. Isabella leżała na kanapie, jej oczy, niegdyś przenikliwe zimnem, teraz były załamane. Na widok córki jej usta zaczęły drżeć.
– „Ty… to ty?” wyszeptał słabo.
– Tak, mamo. To ja – odpowiedziała stanowczo Zsófia. Gabriel stał obok niej, wyprostowany.
Spojrzenie Lajosa padło na chłopca. – „A on… kim on jest?”
– „Mój syn. Gabriel.”
Chłopiec uśmiechnął się uprzejmie i skinął głową. „Dzień dobry, dziadku”.