Zsófia zaparło dech w piersiach. Trzy cienie krążyły wokół niej niczym wilki wokół ofiary, a ich śmiech rozbrzmiewał echem w pustym parku. Dziewczyna drżącą ręką chwyciła się za brzuch, jakby chciała chronić maleńkie życie rosnące w jej wnętrzu.
– Nie… nie podchodź bliżej… – wyjąkał, a jego głos się załamał.
Ale chłopcy tylko śmieli się głośniej. Jeden z nich podszedł i szarpnął ją za nadgarstek. Zsófia instynktownie cofnęła rękę, strach dodał jej sił, o których istnieniu nie wiedziała. Zaczęła biec, a jej stopy dudniły na mokrym asfalcie.
„Za nim!” krzyknął jeden z nich.
Płuca paliły ją, nogi drżały, ale się nie zatrzymała. Ciemne, przemoczone deszczem ulice zdawały się nie mieć końca. Właśnie gdy czuła, że zaraz zemdleje, nagle oślepiło ją światło: reflektory samochodu oświetliły drogę. Samochód zatrzymał się z piskiem opon, a z jego gardła dobiegł głęboki, potężny głos:
– Hej! Zostawcie go w spokoju!
Trzy postacie uciekły, przeklinając. Zsófia upadła na kolana, szlochając. Drzwi samochodu otworzyły się z hukiem i obok niej stanął wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu, o surowej twarzy, ale ciepłych oczach.
„Jesteś już bezpieczny” – powiedział cicho. „Jak masz na imię?”
– „Zs… Zsófia…” szepnął drżąc.
Spojrzenie mężczyzny padło na jej brzuch, a jego twarz złagodniała. „Chodź. Nie możesz tu zostać. Zabiorę cię tam, gdzie będą mogli ci pomóc”.
Tej nocy zabrał Zsófię do małego schroniska prowadzonego przez kobiety, które same pochodziły z trudnych środowisk. Dały jej jedzenie, suche ubrania i łóżko, gdzie wreszcie mogła spokojnie spać. Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuła się bezpiecznie.