Najpierw wyczułam pod palcami coś twardego, gładką tekturę grubszą niż paragon z piekarni. Wyciągnęłam z wewnętrznej kieszeni złożoną na trzy części kartkę. Logo na górze – butikowy hotel nad rzeką, taki od “weekendów we dwoje”.
Poniżej: Pakiet “Love Story” – apartament, późne wymeldowanie, kolacja degustacyjna dla dwóch osób, butelka prosecco do pokoju, śniadania x2. Data: zeszły czwartek, kiedy “został na kolację z klientem”.
Pod spodem drobnym drukiem dopisek: “Bukiet 15 róż – do pokoju 204”. Na odwrocie bazgroł kelnera: “dziękujemy, panie Piotrze”.
Usiadłam na brzegu wanny, jakby kolana nagle zapomniały, do czego służą. Przez chwilę łudziłam się, że to rachunek kogoś innego, może pomyłka. Ale nazwisko było nasze, numer jego telefonu – też. Woda w bębnie zaczęła bulgotać, jakby zmywała z tkanin coś więcej niż kurz.
Odłożyłam marynarkę na pralkę i poszłam do kuchni. Położyłam rachunek na stole, jak kogoś nieproszonego, kto wszedł do domu i rozsiadł się w samym środku. Telefon sam podpowiadał słowa: “Kto to jest?”, “Po co to zrobiłeś?”, “Kiedy zdążyliście?”. Zamiast napisać, zrobiłam herbatę i patrzyłam, jak paruje, aż herbata stała się letnia, a we mnie nic się nie ochłodziło.
Wieczorem wrócił, jak zawsze. Klucze szczęknęły, płaszcz powieszony “na chwilę”, uśmiech przyspieszony o pół tonu.
– Zmarzłaś? – zapytał, dotykając dłoni. – Włączę ci grzejnik w salonie.
– Nie trzeba – odpowiedziałam. – Jest mi gorąco.
Rachunek leżał cały czas na stole, przykryty gazetą. Mogłam ją zsunąć jednym ruchem. Nie zrobiłam tego. Zamiast tego pytałam o bzdury: korki, maila od księgowej, czy dzwonił hydraulik. On odpowiadał płynnie, jak powtarza się wyuczoną lekcję. Patrzyłam na jego twarz i próbowałam odnaleźć brakującą linijkę: “A w czwartek…”.
Kiedy poszedł pod prysznic, upchnęłam rachunek pod magnesem na lodówce, tak żeby wystawał róg z logo hotelu. Dziecinne? Może. Chciałam zobaczyć, czy zauważy. Czy serce mu drgnie, czy spojrzenie się potknie. Wyszedł z łazienki, sięgnął po wodę, spojrzał w stronę lodówki i… nic. Miałam ochotę krzyknąć, że widzę ten brak reakcję jak neon, ale w gardle stał mi korek z lodu.
Następnego dnia zadzwoniłam do Ewy. – Oddychaj – powiedziała. – Coś z tym zrobisz, ale nie dzisiaj. Nie podejmuj decyzji w temperaturze wrzenia.
– Ale to nie jest przypalona zupa – wysyczałam. – To jest… coś, co ma 204 w numerze.
Przewijałam w głowie tygodnie jak slajdy: jego “closingi”, niepytane “zostanę dłużej”, ich zapach – nie mój, nie nasz, tylko jakiś obcy, który wprowadził się do jego płaszcza. Słowa, które brzmiały poprawnie, i pauzy, w których mieszkała prawda.Następny