Nie pamiętam, jak wróciłam do domu. Pamiętam tylko, że światło w kuchni wydawało się zbyt ostre, a krzesło zbyt puste. Otworzyłam lodówkę, choć wcale nie byłam głodna. Patrzyłam na mleko, jajka, słoik musztardy – wszystko wydawało się takie bezużyteczne, jakby życie zatrzymało się na półce między masłem a jogurtem.
W głowie dudniło pytanie: jak można zniszczyć dwadzieścia lat jednym listem? Bez rozmowy, bez próby, bez spojrzenia w oczy?
Tej nocy nie spałam. Słuchałam kroków sąsiadów na klatce, psa szczekającego na podwórku, stukotu deszczu o parapet. A we mnie była cisza, cięższa niż wszystkie dźwięki razem. Nazajutrz wstałam i poczułam, że muszę coś zrobić. Że nie mogę tylko siedzieć i płakać. Tylko co? Jechać do niego, zadzwonić, napisać? Czy godność wymaga milczenia?
Patrzyłam na telefon, na list, na własne ręce drżące nad kubkiem kawy. I pomyślałam, że być może największe pytanie brzmi nie “dlaczego on odszedł”, ale “co ja zrobię z tym, że zostałam”. Bo może właśnie to odróżnia koniec od początku – decyzja, czy ten list ma być wyrokiem, czy początkiem nowej mapy, której jeszcze nie potrafię czytać.
Nazajutrz wstałam i poczułam, że muszę coś zrobić. Że nie mogę tylko siedzieć i płakać. Tylko co? Jechać do niego, zadzwonić, napisać? Czy godność wymaga milczenia?
Chodziłam po mieszkaniu jak w klatce. Raz brałam do ręki telefon, raz odkładałam. Pisałam wiadomości i kasowałam je po sekundzie. Na stole wciąż leżały dwie koperty: jedna z listem z kancelarii, druga z niedojedzoną bułką, którą przygotowałam dzień wcześniej na jego powrót. Kontrast tak absurdalny, że aż ironiczny.
Po południu odezwała się córka. – Mamo, jak tam? – zapytała lekko, jakby przeczuwała, że coś się dzieje, ale nie miała odwagi spytać wprost. “Dobrze” – odpowiedziałam. Zwyczajne “dobrze”, które w polszczyźnie oznacza czasem największe kłamstwo.
Wieczorem usiadłam w kuchni przy zapalonej lampce i zaczęłam pisać list. Nie do niego, nie do dzieci, tylko do samej siebie. Pisałam o tym, że mam prawo być wściekła, mam prawo czuć się zdradzona, mam prawo też bać się przyszłości. Że mam wybór: albo żyć listem, który przyszedł, albo napisać własny, w którym to ja decyduję, co będzie dalej.
Kiedy skończyłam, było już po północy. Na stole leżały dwa papiery – ten z kancelarii i mój, napisany drżącą ręką. Spojrzałam na nie i uświadomiłam sobie, że są jak dwie różne wersje życia. Jedna napisana cudzym językiem: paragrafów, punktów, sygnatur. Druga – moim: pełnym emocji, niepewności, ale też odwagi.
Zgasiłam światło, poszłam do sypialni i po raz pierwszy od dawna zasnęłam bez czekania na odgłos klucza w drzwiach.
Bo w dniu, w którym miał wrócić z delegacji,