To był taki poranek, kiedy miasto oddycha ciszej. Liście pod stopami brzmiały jak papierowe listy, których nigdy nie wysłałam.
Siedziałam na ławce, karmiłam wróble okruszkami po pączku i próbowałam nie myśleć o tym, jak szybko dzieci wynoszą z domu swoje kubki i jak nagle robi się miejsce na cudze wspomnienia. Wtedy usłyszałam głos z boku — nie głośny, ale pewny, jakby znał tę ławkę lepiej ode mnie.
– Spóźniłaś się… tylko czterdzieści lat.
Odwróciłam głowę i naprawdę miałam wrażenie, że świat cofnął się o kilka pasków na zegarze. Ten sam łagodny uśmiech, ten sam sposób trzymania książki pod pachą, jakby to była tajemnica, a nie tom poezji.
Siwe skronie i zmarszczki w kącikach oczu dodały mu powagi, ale tembr głosu był dokładnie ten, który kiedyś potrafił sprawić, że śmiałam się w najmniej odpowiednich momentach. W jednej sekundzie wróciła do mnie dziewczyna w dżinsowej kurtce, która z nerwów zakłada włosy za ucho.
– Marek – powiedziałam, chociaż to było oczywiste.
– Anka – odpowiedział, jakby wypowiadał słowo, którego uczył się na pamięć.