Po 30 latach małżeństwa mąż spakował walizkę i wyszedł. Zostawił tylko krótką kartkę na stole. Zamek przekręcił się ciszej niż zwykle. To było pierwsze, co mnie zdziwiło: brak tego charakterystycznego “klik”, który zawsze zdradzał jego wejścia i wyjścia.
Wróciłam z zakupami – chleb, masło, kawa – i zanim zdążyłam odłożyć siatki, zobaczyłam ją: białą karteczkę, przytrzymaną kubkiem z odpryskiem na brzegu.
Dwa zdania, krótsze niż powiadomienia w telefonie:
“Przepraszam. Nie potrafię inaczej.”
Pod spodem litera “P.” – jak podpis pod paragonem.
Najpierw pomyślałam, że to żart, próba zwrócenia na siebie uwagi, coś, co zaraz wyjaśnimy półuśmiechem. Ale z korytarza odpowiedziała mi pusta półka na buty. W szafie wisiały same moje kurtki.
Na haczyku brakowało jego kluczy – od zawsze odkładał je metodycznie, jakby każdorazowe wejście do domu wymagało ceremonii. Na krześle leżał tylko pasek do spodni, ten, który zawsze gubił dziurki.
Nie zadzwoniłam od razu. Wzięłam kartkę w dłonie, jakby miała temperaturę, którą można zmierzyć – czy to gorączka impulsu, czy chłód decyzji. Zapach kawy, której już nie wypił. Światło popołudnia pochyliło się przez firankę, dotknęło stołu, dotknęło mojej ręki. Z kuchni słyszałam tykanie zegara, jakby nic się nie stało.
Zadzwoniłam dopiero po kilku minutach. “Abonent poza zasięgiem” – komunikat wypowiedziany głosem, który mógłby czytać także o końcu świata. Napisałam wiadomość: “Gdzie jesteś?”. Usunęłam. “Czy to żart?”. Usunęłam. “Wróć”. Usunęłam.
Przeszłam przez dom jak przez muzeum znanej biografii. Jego półka w łazience – pusta. Golenie, woda kolońska z zieloną etykietą – zniknęły. Szuflada w komodzie – lżejsza. Zabrał paszport, dokumenty, kilka koszul, zdjęcie z naszej pierwszej wspólnej majówki – to w tym drewnianym ramku, które zawsze krzywo wisiało. Zostawił album ze ślubu. Zostawił pęknięty kubek. Zostawił krzesło, które skrzypi przy każdym poruszeniu – śmialiśmy się, że to trzeci domownik.
Przyszła mi do głowy pierwsza logiczna gałąź: inna kobieta. Ta z pracy, ta z kursu, ta z autobusu. Druga – choroba. “Nie chcę cię obciążać” – to brzmi jak ich ulubione zdanie. Trzecia – zmęczenie. To ciche, bezimienne, które siada ludziom na barkach pod czterdziestym którymś rokiem życia i szepcze: “Nie tak miało być”.
Przypomniało mi się ostatnie pół roku, jak kadry z filmu: jego nagła mania porządkowania kabli za telewizorem; nowe buty “do chodzenia”, choć nigdzie nie chodził; pytanie “czego ty chcesz na urodziny?” zadane tonem, w którym brzmiała kapitulacja; noce, kiedy odwracał się plecami i mówił, że “tak mu wygodniej”. Nasze rozmowy – krótkie, jak notatki w kalendarzu: “Kto po zakupy”, “Kiedy rachunek”, “Zadzwoń do dentysty”. Kiedyś mówiliśmy dłużej. Po prostu kiedyś.