O 7:15 rano usłyszałam odgłos zamykanego kufra. Zaspana wyszłam z sypialni, myśląc, że mąż szykuje się do wyjazdu służbowego. Zamiast tego zobaczyłam go w przedpokoju, w kurtce i z walizką w ręku. Twarz miał napiętą, jakby od tygodni ćwiczył w lustrze to, co zaraz powie.
– Wyprowadzam się – rzucił, nawet na mnie nie patrząc. – Do Anki.
Zamarłam. Przez kilka sekund nie zrozumiałam, o kim mówi.
A potem nagle obraz stał się ostry jak zdjęcie w albumie: Anka, koleżanka z jego biura, z którą siedziałam przy jednym stole na niejednym grillu, którą kiedyś pocieszałam po rozwodzie, której pożyczałam książki. Anka, do której miałam zaufanie.
Zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, choć wtedy nie dostrzegałam znaków. Mąż wracał później, tłumacząc się „nawałem projektów”. W weekendy nagle miał „spotkania z klientami”.
Czasem słyszałam, jak chowa telefon do kieszeni, kiedy wchodziłam do pokoju. Wmawiałam sobie, że przesadzam – przecież byliśmy razem prawie trzy dekady, a ja znałam go jak własną kieszeń.
Najgorsze przyszło, kiedy uświadomiłam sobie, że ona była blisko nas przez cały ten czas. Była na naszych rocznicach, widziała, jak kupujemy nowy stół do jadalni, jak śmiejemy się z synem przy niedzielnym obiedzie. Wiedziała, kim jestem dla niego, a mimo to…
Następny