“Nie powinniśmy się tak rozpędzać” – napisałam.
“Zgoda. Zatrzymajmy się. Ale nie rozłączajmy” – odpisał.
Rano zrobiłam kawę, która smakowała jak środek uspokajający. W pracy byłam na autopilocie. Słowa klientów brzęczały jak trzmiele za oknem. Co chwilę łapałam się na tym, że sprawdzam telefon. Nie wysyłał lawiny wiadomości.
Tylko drobne, ciepłe sygnały: zdjęcie książki, którą kiedyś uwielbiałam; piosenka, której słuchaliśmy na szkolnym pikniku; zdjęcie ławki przy rzece w mieście, w którym dorastaliśmy. “Sprawdziłem. Wciąż tam stoi” – napisał.
Wieczorem zadzwonił. Zanim odebrałam, napisałam sobie w głowie instrukcję: “Mów spokojnie. Nie mów ‘zawsze’, nie mów ‘nigdy’. Nie przyspieszaj”. Kiedy usłyszałam jego głos, poczułam, jak miękną mi kolana.
Nie brzmiał jak z dawnych czasów – brzmiał jak ktoś, kto przeszedł długą drogę, ale w środku zachował ten sam tembr czułości. Śmiał się krótko, zdaniami. Zamilkł wtedy, kiedy umilkłabym ja. Rozpoznanie bywa okrutnie szybkie.
“Jak żyjesz?” – zapytał.
“Normalnie” – powiedziałam, i obiecałam sobie, że przestanę kłamać nawet o pogodzie. – “Dzieci dorosły, w domu spokojnie. Czasem aż za spokojnie.”
“Ja od dwóch lat sam. Spokój też bywa głośny” – odpowiedział.
Nie pytałam, czy “sam” znaczy “sam”. W tym “sam” było wszystko. Powiedział, że nie proponuje spotkania, bo to byłoby nie fair – chce dać mi czas na oddech. “Jeśli kiedyś zechcesz, przyjadę pod stary most. O siedemnastej. Jak wtedy, kiedy nie przyszłaś. Będę czytać gazetę, w niebieskiej kurtce. Nie zapiszę daty. Ty wybierzesz dzień.” – dodał na koniec. To było zdanie, które uderzyło mnie jak fala. Z jednej strony gest pełen taktu. Z drugiej – bilet bez daty ważności, który można trzymać w kieszeni i oszukiwać, że to tylko pamiątka.
Przez kolejne dni żyłam w dwóch równoległych wersjach. W pierwszej – zmywałam, pracowałam, odbierałam telefony, odpowiadałam “wszystko dobrze”. W drugiej – pisałam do niego o drobiazgach, których nie opowiada się nikomu: jaką mam dziś herbatę, że boję się burzy, że szukam dawnej piosenki w nowej aranżacji.
On odpisywał podobnym rejestrem: “Upiekłem chleb, wyszedł krzywy, ale ciepły”, “Śniło mi się, że spadł śnieg w czerwcu, a my mieliśmy po 17 lat i żadne z nas nie miało rękawiczek,” “Przeszedłem obok kiosku, w którym kiedyś kupowałem ci gumy kulki – pamiętasz?”.
Pamiętałam.
Pewnego popołudnia zadzwoniła córka. “Mamo, co u ciebie? Brzmisz inaczej. Lepiej?” – zapytała. Chciałam powiedzieć: “Napisałam do pierwszej miłości i chyba ona napisała do mnie z powrotem, tylko że w innej osobie”. Zamiast tego powiedziałam: “Zaczęłam więcej czytać”. “Dobrze ci to robi” – odparła.
Nie byłam naiwna. W głowie miałam cały zestaw znaków zapytania: co jeśli wchodzę w coś, co zniszczy mój spokój? Co jeśli wejdę w kliszę “spotkania po latach”, z której życie potrafi budować tylko rozczarowania? Co jeśli okaże się, że kruszę szklany klosz wspomnienia, a pod nim jest zwyczajne powietrze?
A jednak czułam, że to jedno zdanie w jego pierwszej odpowiedzi – “pamiętam zapach twojego szalika” – obudziło we mnie nie tyle tamtą dziewczynę, ile zdolność, by znów coś czuć w pełnym zdaniu, nie półsłówkiem.
W sobotę pojechałam do miasta, w którym dorastaliśmy. Najpierw powiedziałam sobie, że “na chwilę, po chleb razowy z prawdziwej piekarni”. Potem, że “przejdę koło szkoły, bo czemu nie”. Usiadłam na ławce vis-à-vis boiska. W kieszeni płaszcza paliła mnie kartka z nazwą ulicy, pod którą jest “stary most”. Siedziałam i słuchałam własnego serca tak, jak słucha się kogoś, kogo nie widziało się latami: z czułością i podejrzliwością naraz.
SMS od niego przyszedł, kiedy już podjęłam decyzję, żeby wrócić do domu. “Jestem w mieście. Bez planu. Jeśli chcesz, spaceruję dziś długo.” Nie było w tym szantażu ani popychania. Tylko delikatna obecność.
Wstałam. Poszłam w stronę rzeki. Przed mostem zawróciłam. Poszłam do kawiarni, tej, gdzie kiedyś pracowała ciotka i dawała mi dodatkową bitą śmietanę. Wzięłam herbatę. Usiadłam przy oknie. Zaczęłam pisać wiadomość. Skasowałam. Napisałam znów.
“Siedzę w ‘Ptysiu’. Wiesz gdzie. Jeśli wejdziesz i powiesz ‘dzień dobry’, nie ucieknę. Jeśli nie wejdziesz – też będzie dobrze” – wysłałam.
Czekanie trwało tyle, ile paruje herbata, kiedy człowiek dmucha w łyżeczkę. Drzwi otworzyły się kilka razy. Ktoś wszedł. Ktoś wyszedł. I w końcu zobaczyłam go – starszego, siwiejącego, z tym samym sposobem trzymania książki, z tym samym skrzywieniem ust, gdy szuka słowa. Zatrzymał się, jakby chciał dać mi szansę. Uniósł rękę w geście pytania: “Mogę?”. Skinęłam.
Usiadł naprzeciwko. Uśmiechnął się nieśmiało – tak samo jak pod sufitem sali gimnastycznej, tylko teraz było w tym więcej kruchości. Nie rozmawialiśmy o wielkich sprawach. O pogodach, o piekarni, o tym, że miasto jest mniejsze, gdy się dorasta. A jednak między zdaniami pulsowało tamto nieodbyłe się “kiedyś”.
– Wiem, że każde “co by było, gdyby” żąda zapłaty – powiedział w pewnej chwili. – Nie chcę, żebyś płaciła. Chcę tylko powiedzieć to, czego nie zdążyłem: lubiłem cię tak, jak się lubi pierwszy i ostatni raz naraz.
Nie było fajerwerków. Nie było deklaracji. Poczuliśmy coś, co rzadko się zdarza: że można zamknąć krąg bez zadeptania środka.
Wyszliśmy z kawiarni razem. Jesień pachniała jak wtedy — mokrym liściem, dymem z kominków i czymś nieuchwytnym, co zawsze kojarzyło mi się z młodością. Szliśmy w stronę mostu, powoli, jakbyśmy oboje bali się, że jeden zbyt szybki ruch mógłby wszystko spłoszyć. On mówił o książkach, o tym, że znów zaczął grać na gitarze, ja o herbacie z miodem i ciszy w domu, która momentami staje się zbyt głośna.
Kiedy doszliśmy do rzeki, zatrzymaliśmy się. Woda płynęła leniwie, słońce chowało się za chmurami. Stał obok mnie, nie za blisko i nie za daleko — dokładnie tak, jak kiedyś, kiedy jeszcze nie byliśmy niczym, ale wszystko było możliwe.
– Wiesz… – zaczął powoli – ja nie szukam już wielkich historii. Nie potrzebuję pościgów ani dramatów. Ale kiedy dostałem od ciebie tamtą wiadomość… – spojrzał na mnie uważnie – …poczułem, jakby coś we mnie wróciło na swoje miejsce.
Serce ścisnęło mi się w gardle.
– Też to poczułam – wyszeptałam.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Wiatr szarpał gałęzie, na wodzie krążyła para kaczek. Wszystko było zwyczajne, a jednocześnie… przełomowe.
– Nie wiem, dokąd nas to zaprowadzi – powiedział. – Ale jeśli zechcesz, chciałbym spróbować. Już nie przegapić tej czwartej po południu pod boiskiem.
Wzięłam głęboki oddech. W głowie rozbrzmiewały wszystkie racjonalne głosy: “masz swoje życie”, “to tylko nostalgia”, “nie komplikuj”. Ale pod nimi było coś mocniejszego — ciche, pewne “tak”, które dojrzewało we mnie od chwili, gdy przeczytałam jego pierwszą wiadomość.
Odwróciłam się do niego i spojrzałam prosto w oczy.
– Spróbujmy – powiedziałam. – Tym razem naprawdę.
Nie całowaliśmy się filmowo na moście. Nie padły wielkie przysięgi. Po prostu wzięliśmy się za ręce — nieśmiało, jak nastolatkowie, ale pewnie, jak ludzie, którzy już wiedzą, co tracą, jeśli się boją.
Potem poszliśmy przed siebie, powoli, w stronę miasta, które znaliśmy na pamięć, a które nagle wyglądało inaczej. Jakby otworzyło się dla nas nowe przejście, którego wcześniej nie zauważaliśmy.
Wieczorem, kiedy wróciłam do domu, nie c