Na spacerze z wnuczką usłyszałam, jak ktoś woła moje imię. Nie “proszę pani”, nie “przepraszam” – tylko to dawne, krótkie “Anka!”, które pamięta mięśnie szybciej niż rozum. Obróciłam się odruchowo; bułka dla kaczek wypadła mi z ręki, rozprysła się na ścieżce jak konfetti.

Zosia pociągnęła mnie za rękaw: “Babciu, kto to?”. A ja już widziałam twarz sprzed czterdziestu lat – narysowaną w pamięci tak dokładnie, że wystarczyła sekunda, by dopasować kontury do teraźniejszości.

Stał kilka metrów dalej, oparty o poręcz mostku, jak wtedy, gdy żegnaliśmy się przed pociągiem do Wrocławia, który ja “miałam złapać, ale nie złapałam”. Siwiejące włosy, nowe zmarszczki, ten sam nierówny dołek w policzku, gdy się uśmiechał. Przez chwilę świat zamilkł – nawet dzieci na placu zabaw jakby ciszej kłóciły się o huśtawkę.

– Marek – powiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić, czy to wypada.
– Anka – odpowiedział, jakby przez te lata nie wymawiał żadnego imienia. – Wiedziałem, że to ty po sposobie, w jaki wiążesz szalik. Zawsze tak samo.

Zosia spojrzała spod czapki z pomponem. – Znamy się? – spytała bezceremonialnie.
– Bardzo dawno temu – powiedziałam. – Powiedz panu “dzień dobry”.
– Dzień dobry, panie bardzo dawno temu – oznajmiła i stanęła na palcach, żeby zajrzeć do stawu.

– Mieszkasz tu? – zapytał Marek, zerkając na wózek z lalką i woreczek z okruszkami, jakby chciał zapamiętać szczegóły mojej teraźniejszości.
– Od zawsze. Ty…?
– Przyjeżdżam do syna. Ma tu firmę. Czasem spaceruję tą samą trasą, co kiedyś. Głupie, ale człowiek lubi sprawdzać, czy coś przetrwało. – Uśmiechnął się krótko. – Widocznie przetrwało.

Usiedliśmy na ławce. Zosia zajęła się karmieniem kaczek, licząc na głos, ile ich podpłynęło. Ja liczyłam w głowie momenty, w których mogłam powiedzieć “zostań”, a zamiast tego powiedziałam “rozsądek”.

Miałam dziewiętnaście lat. On dwadzieścia jeden. Bilety, plecak, pół miasta w kieszeni i rodziców, którzy usiedli naprzeciwko i bardzo spokojnie wytłumaczyli mi, że “są rzeczy ważne i ważniejsze”. W tamten dzień nie przyszłam na dworzec. W tamten dzień przestałam być “Anką”, a stałam się “Anną, która nie ryzykuje”.

– Myślałem, że się wtedy spóźniłaś – powiedział teraz. – Czekałem do ostatniej minuty w drzwiach. Każdy krok brzmiał jak twój.
– Nie umiałam – wyszeptałam. – Wiesz, jak było. Mama, tata, te słowa o “stabilności”. A potem już było po wszystkim.
– Potem była praca, mąż, dziecko, remonty – wyliczył. – Życie.

Mówił spokojnie, bez pretensji. W jego głosie brzmiała nie tyle rezygnacja, co łagodność kogoś, kto przestał szarpać się z tym, czego nie cofniesz. A jednak, kiedy spojrzał na mnie, mignęło to samo pytanie co kiedyś: “A gdyby…?”.

Następny