Mąż zostawił w aucie włączoną nawigację. Ostatni cel prowadził do adresu, pod który jeździł co piątek. Wyszłam tylko wynieść śmieci i przestawić samochód bliżej klatki,… En voir plus

Mąż zostawił w aucie włączoną nawigację. Wyszłam tylko wynieść śmieci i przestawić samochód bliżej klatki, bo zapowiadali deszcz. Otworzyłam drzwi, od razu uderzyło mnie ciepłe powietrze i niebieskawy blask ekranu.

Na środku mapy pulsowała pinezka, a na wstążce u góry widniało: “Ostatni cel: ul. Miętowa 14”. Poniżej – czas dojazdu, godzina przyjazdu: piątek, 18:11. Piątek, czyli “wieczorne zamknięcia” w jego pracy. Piątek, czyli “Nie czekaj z kolacją, zjem coś po drodze”. Piątek, czyli “Będę później, nie zaczynaj serialu beze mnie”.

Dotknęłam ikonki historii. Zwinęła się lista, równa jak zęby grzebienia: Miętowa 14, Miętowa 14, Miętowa 14. Co tydzień, co piątek, zawsze o podobnej porze. Nawigacja pyk, pyk, pyk – cała mapa jego systematyczności, której nie znałam.

Nagle wszystkie jego słowa, te drobne, codzienne, zaczęły brzmieć inaczej. Odłożyłam śmieci na tył, usiadłam w fotelu kierowcy, jakbym miała zaraz wyruszyć. Nie ruszyłam. Zamknęłam oczy, policzyłam do pięciu, jak uczono nas na kursie pierwszej pomocy. Potem do dziesięciu. Ekran wciąż świecił.

Weszłam do domu z tym niebieskim światłem pod powiekami. On właśnie wieszał kurtkę na oparciu krzesła. Pachniał zimnem i ołówkiem. Uśmiechnął się, całując mnie w czoło.

– Coś do ciebie mam – zaczął, pokazując mi nową warstwę zamek w drzwiach. – Sąsiad mówił, że znów kręcili się jacyś obcy. Lepiej dokręcić wkładkę.

– A nawigacja? – wyrwało mi się, zanim rozsądek zdążył przybrać słowa w koronkę.

– Jaka nawigacja? – zdziwił się naturalnie, jakby pytałam o pogodę w maju.

– Została włączona. Miętowa 14. Ostatnie cele, co piątek. – Wiedziałam, że brzmię jak ktoś, kto wszedł za daleko, ale to “pyk, pyk, pyk” z listy wciąż brzęczało mi w głowie.

Zamrugał. Prawa brew lekko drgnęła – ten tik, który pojawia mu się, gdy chce coś zatuszować, ale nie umie.

– Klient – powiedział zbyt szybko. – Serwis. Mamy taką małą firmę, co potrzebuje naszych rąk częściej niż inni. To piątki, bo wtedy mają najmniej ludzi na produkcji. – Uśmiech. – I chcesz, czy nie chcesz, wbiłem się w rytm.

– Na Miętowej jest produkcja? – zapytałam.

– Wiesz, teraz firmy są wszędzie – odpowiedział. – Mały magazyn, garaże, wiesz… – urwał. – A co, boisz się, że zdradzam cię z anteną satelitarną?

Nie powiedział tego złośliwie, bardziej lekko, jakby chciał rozproszyć moją uwagę. Uśmiechnęłam się, bo tak trzeba. Umyłam ręce. Postawiłam garnki na kuchence. W nocy, kiedy jego oddech płynął równomiernie, a kot grzał mi stopy, wróciłam do samochodu. Otworzyłam historię jeszcze raz. Pyk, pyk, pyk. Piątki.

Następny piątek przyszedł, jakby ktoś przewinął kalendarz o siedem klapnięć. Zabrałam z biurka sweter, torbę i pretekst: “koleżanka ma urodziny, wpadnę później”. Tańczyłam na korytarzu między prawdą a kłamstwem, aż w końcu wyszło coś w pół drogi. On, gdy wychodził, powiedział: “Dziś chyba długo potrwa, jakieś poprawki u klienta”. Pocałował mnie w policzek, wziął torbę narzędziową, której nie widziałam od miesięcy, i wyszedł.

Po pół godziny siedziałam trzy ulice od Miętowej, zgaszonym silnikiem, cicho grającym radiem i sercem czuwającym jak alarm. Domy w szeregu, balkon nad balkonem, wiecznie zaciągnięte plisy. Na rogu sklep z warzywami, z którego wynosiło się jabłka w szarych siatkach. Po sześciu minutach podjechał.

Wysiadł z dwoma papierowymi torbami, nie torbą narzędziową. Zatrzymał się przy domofonie, wybrał numer. Drzwi się otworzyły. Kobieta w progu. Krótkie przywitanie. Torby przeszły z rąk do rąk. Widziałam tylko ich profile, ruchy. Gesty, w których była zwyczajność. Nie to hollywoodzkie rzucenie się sobie w ramiona, tylko taki rodzaj bycia obok, które albo rodziło się latami, albo bardzo chciałoby, żeby tak o nim myślano.

Zacisnęłam dłonie na kierownicy, aż zbielały mi kostki. Mogłam podejść i zapytać. Mogłam zadzwonić. Mogłam odjechać. Wybrałam czwartą opcję: usiadłam niżej, tak, żeby tylko czubek czapki wystawał ponad deskę, i czekałam.

Czekałam godzinę. Dwie. Trzy. Było zimno, włączałam ogrzewanie na kilka minut, potem znowu wyłączałam. Próbowałam czytać, gładziłam krawędź biletu z kina sprzed tygodnia, aż zrobił się papierowy jak opłatek.

O dwudziestej druga drzwi znów się otworzyły. Wyszedł. Z pustymi torbami. Zmęczony jak po przeprowadzce. Wsiadł do auta, ale nie odpalił. Usiadł, oparł czoło o kierownicę. I wtedy, pierwszy raz od dawna, zobaczyłam, że płacze.

Następny

Share This Article
Leave a comment