Kiedy mąż spakował walizkę i powiedział, że jedzie w delegację, nie poczułam niczego niezwykłego. Takich wyjazdów miał już dziesiątki. Pożegnaliśmy się szybko, zwyczajnie, jak zawsze: on w drzwiach, ja w kuchni.
Zostałam z cichym mieszkaniem, z codziennością, której byłam pewna jak własnego oddechu. Ale siedem dni później ta codzienność runęła jednym krótkim sygnałem SMS-a.
“Zaczynam nowe życie. Nie wracam.” Tyle. Żadnego tłumaczenia, żadnych przeprosin, żadnych wskazówek, co dalej. Trzymałam telefon w dłoni, a litery rozmazywały mi się przed oczami.
To było jak uderzenie w twarz, jak pęknięcie w ziemi pod nogami. Delegacja zamieniła się w ucieczkę, a ja zostałam sama w środku mieszkania, które nagle wydawało się obce i puste.
Pierwsze dni były jak koszmar, z którego nie potrafiłam się obudzić. Budziłam się w nocy i nasłuchiwałam jego kroków na korytarzu, choć wiedziałam, że ich nie będzie. Patrzyłam na jego kubek w kuchni, na marynarkę zawieszoną w szafie i czułam się tak, jakby ktoś wyrwał kawałek mnie.
Nie rozumiałam: jak można po dwudziestu kilku latach małżeństwa odejść w taki sposób? Jak można sprowadzić całe życie do dwóch zdań w wiadomości?
Najgorsze było tłumaczenie bliskim. Dzwoniła teściowa, pytała, kiedy przyjedziemy razem na obiad. Koleżanki zapraszały nas na urodziny męża znajomych. Milczałam, wymyślałam wymówki, bo nie miałam odwagi powiedzieć prawdy.
Następny