To nie był dramatyczny rozwód z trzaskaniem drzwiami. To była decyzja wypowiedziana spokojnym, jakby obcym głosem. Stał w kuchni, oparty o blat, i powiedział: “Zakochałem się. Muszę spróbować.”
Pamiętam, że odłożyłam łyżkę na stół, żeby nie upadła. Usiadłam, bo nogi zrobiły się miękkie. I wtedy pomyślałam tylko jedno: nie krzycz. Nie proś. Nie zadawaj pytań, na które odpowiedzi i tak będą bolały.
Wyszedł z torbą sportową, jakby jechał na weekend. Dzień później dowiedziałam się od wspólnej znajomej, że zamieszkał z Anią z działu marketingu.
Dwudziestoośmioletnia, zawsze w kolorowych sukienkach, śmiała się głośno i lubiła tańczyć po firmowych spotkaniach. Znałam ją z widzenia. Nigdy nie myślałam, że stanie się częścią mojego życia w ten sposób.
Pierwsze tygodnie były jak zawieszenie. Wszyscy pytali, jak się czuję, a ja odpowiadałam automatycznie: “Dobrze”. Dopiero wieczorami, w pustym mieszkaniu, docierało do mnie, że nie chodzi tylko o zdradę.
Chodzi o to, że po dwudziestu pięciu latach ktoś wybrał inną rzeczywistość. Ktoś uznał, że mój świat – z obiadem, z planowaniem wakacji, z cichymi wieczorami – jest mniej wart niż cudze spojrzenia w kuchni firmowej.