Był zwykły wtorkowy wieczór. Wstawiłam herbatę, radio grało cicho, a w tle sączył się zapach pieczonych jabłek – mój sposób na przegonienie jesiennej szarości. Dzień jak każdy inny… dopóki nie zadzwonił dzwonek do drzwi.
Otworzyłam i przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że śnię. Stał tam on. W tej samej kurtce, z tym samym spojrzeniem, jakby wracał po tygodniowej delegacji, a nie po dwóch latach życia z inną kobietą.
– Cześć – powiedział, jakbyśmy widzieli się wczoraj.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego w milczeniu, próbując połączyć w głowie obraz człowieka, który wyjechał, nie oglądając się za siebie, z tym, który teraz stoi w moich drzwiach, jakby po prostu wyszedł po bułki.
Dwa lata temu spakował walizkę w jedno popołudnie. Powiedział, że “tak dalej się nie da”, że “trzeba coś zmienić”. Tą “zmianą” okazała się młodsza kobieta, poznana podczas jednego ze służbowych wyjazdów.
Wyjechał za granicę, zostawiając mnie i nasze życie za sobą. Na początku pisał – krótkie wiadomości o formalnościach, kredycie, rachunkach. Potem coraz rzadziej. W końcu cisza. Po kilku miesiącach przestałam czekać na każdy dźwięk telefonu. Nauczyłam się robić zakupy dla jednej osoby. Nauczyłam się zasypiać w pustym łóżku. Nauczyłam się żyć.
A teraz stał przede mną. Bez zapowiedzi, bez telefonu, bez listu. Tylko on i walizka.
– Przemyślałem wszystko – zaczął. – Tamto… to był błąd. Chcę wrócić.
“Tamto” – powiedział o dwóch latach, jakby chodziło o źle dobrane wakacje.
– Chcesz wrócić… gdzie? – zapytałam spokojnie. – Do mieszkania, do stołu w kuchni, do świąt, których nie było? Do mnie sprzed dwóch lat?
Milczał przez chwilę. Potem wzruszył ramionami, jakby sprawa była prosta. – Przecież wszystko tu jest. Nasze życie.