Było dobrze po północy, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Zerwałam się z łóżka z sercem bijącym jak oszalałe. Pomyślałam: coś się stało. Albo z wnuczką, albo z mężem córki – przecież nikt o tej porze nie przychodzi bez powodu.

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam ją – w kurtce zarzuconej na piżamę, z rozmazanym makijażem, z walizką przy nodze i pogniecioną teczką w rękach. Nie powiedziała ani słowa. Podała mi papiery, a ja, kiedy przeczytałam pierwsze zdanie, musiałam się podeprzeć o framugę. Pozew rozwodowy. A nad nim: imię mojej córki.

– Mogę wejść? – zapytała cicho, jakbyśmy nie znały się od lat, jakby nie wychowała się w tym domu. Kiwnęłam głową i zrobiłam jej miejsce. W oczach miała coś, czego wcześniej nigdy w nich nie widziałam – zmęczenie połączone z dumą.

Jakby jednocześnie się bała i czuła ulgę. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że coś bardzo poważnego działo się w jej małżeństwie. Coś, o czym nie wiedziałam. Albo czego nie chciałam widzieć.

Usiadła w kuchni, ja nastawiłam wodę na herbatę. Milczenie między nami było ciężkie, ale nie wymuszone. Czekałam, aż sama zacznie mówić. I zaczęła – powoli, z długimi pauzami, głosem, który drżał, ale ani razu się nie załamał. – Mamo, ja już nie mogłam. Zbyt długo udawałam, że wszystko jest w porządku. Że to tylko kryzys. Że przejdzie.

Powiedziała mi, że przez ostatnie dwa lata jej życie było jednym wielkim teatrem. Uśmiechy na rodzinnych obiadach, wspólne zdjęcia z wakacji, rozmowy o niczym. A w domu – zimna wojna. Ciche dni, pretensje, obojętność. A potem zdrada. Jedna, potem druga. Wszystko wybaczała. Dla dziecka. Dla stabilizacji. Dla pozorów.

Następny