Dzwonek rozdarł niedzielne przedpołudnie jak nitkę. Otworzyłam i przez sekundę miałam wrażenie, że wrócił list, którego nigdy nie wysłałam.
Stał tam on – ten sam płaszcz, ten sam nerwowy uśmiech, tylko oczy inne, jakby dźwigały rok więcej niż kalendarz. W ręku torba, ta z rozłażącym się szwem, którą pakował w dzień odejścia. “Mogę wejść?” zapytał, jakby drzwi były egzaminem z naszej wspólnej historii.
Rok temu wyszedł “na chwilę”. W praktyce: na cztery pory roku bez jego pytań i bez jego skarpetek przy łóżku. Zostawił klucz na parapecie i kartkę: “Potrzebuję oddechu.” Oddech? Oddychałam za nas dwoje.
Najpierw płytko, potem coraz głębiej. Nauczyłam się kupować chleb, który lubię ja, a nie my. Zrobiłam remont balkonu, przesunęłam stół, powiesiłam lampeczki.
Zaczęłam biegać o świcie, bo nie było kogo budzić hałasem prysznica. W niedziele piekłam drożdżówki i zapraszałam przyjaciółki. Rok ciszy nie okazał się pustką – tylko miejscem, które zaczęło mówić moim głosem.
Wpuściłam go do środka. W kuchni pachniała kawa, na parapecie mięta rozrosła się jak nowe zdania. Usiadł przy stole, który przesunęłam bliżej okna. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, co wymieniono w tym muzeum codzienności. Zauważył obraz nad kanapą – stary plakat z kina. “Ładnie” powiedział cicho. Dawniej mówił: “po co”.
– Dlaczego dziś? – zapytałam, nalewając kawę do dwóch różnych kubków. Kiedyś zawsze były takie same – “żeby było równo”.
– Nie potrafię tak żyć – powiedział w końcu. – Przez rok próbowałem. Myślałem, że złożyłem nasze życie zbyt wcześnie, że gdzieś indziej będzie mi lepiej oddychać. Nie jest. Tęsknię. Tęsknię za tobą, za stołem, za twoim… milczeniem, które zawsze było uczciwe.
Następny