Ciężar świata był w tych dniach o wiele cięższy w moich kościach. Miałam 65 lat, a życie odebrało mi więcej, niż się spodziewałam. W ciągu jednego roku straciłam córkę. Kobieta, która napełniała moje serce dumą i śmiechem, odeszła, pozostawiając po sobie jedynie kruche echa swojej miłości i córki, mojej wnuczki, Lily. O wschodzie słońca byłam jednocześnie babcią i matką. To była przytłaczająca odpowiedzialność, ale nie potrafiłam być niczym innym niż jednym i drugim.
Jej mąż był dla mnie kimś obcym, emocjonalnie zdystansowanym, ale kiedy wręczył mi dziecko, wyszeptał coś pod nosem. Nie rozumiałam słów, ale wiedziałam, co to znaczy: „Dowiecie się”. Zostawił po sobie liścik z kilkoma kolejnymi słowami, a potem zniknął – jego nieobecność była głośniejsza niż jakakolwiek jego obecność, jaką kiedykolwiek miał.
Nadałam jej imię Lily, imię, które moja córka wybrała dla niej przed śmiercią – proste, słodkie i silne. W cichych godzinach, gdy w domu panowała cisza, słychać było jedynie cichy oddech dziecka, kołysałam ją w ramionach i szeptałam jej imię. „Lily” – mówiłam i przez chwilę czułam się, jakbym pożyczała głos mojej córki, słyszała, jak mówi przeze mnie, jakby nigdy mnie nie opuściła. To było moje sekretne pocieszenie, sposób, w jaki trzymałam ją blisko, gdy wszystko inne wydawało się zbyt odległe.
Pieniędzy było mało. Sen rzadko. Bywały dni, że czułam się jak nic więcej niż kości i zmartwienia, licząc rachunki przy świetle lodówki i modląc się, żeby mleko w proszku starczyło choć trochę na dłużej. Ale co innego mogłam zrobić? Musiałam iść dalej. Lily mnie potrzebowała.
Pewnego dnia zadzwoniła moja najstarsza przyjaciółka i usłyszałam w jej głosie troskę. „Przyjdź do mnie” – namawiała. „Zabierz ze sobą Lily. Potrzebujesz przerwy. Wezmę dyżur. Potrzebujesz odpoczynku”.
Oferta była jak koło ratunkowe i z niej skorzystałam. Zebrałam to, co miałam, i kupiłam najtańszy bilet. Torba z pieluchami ciążyła mi jak ciężar na plecach, ale nie mogłam odmówić. Musiałam się gdzieś wyrwać, choćby na chwilę. W samolocie było ciasno, a zapach stęchłego powietrza mieszał się z pomrukami pasażerów, ale musiałam tam dotrzeć. Po prostu musiałam.
Usiadłam wygodnie w ostatnim rzędzie, a Lily natychmiast zaczęła zawodzić. Jej płacz był wysoki, ostry, odbijał się od aluminiowych ścian samolotu, przebijając każdą chwilę ciszy. Próbowałam wszystkiego – karmić ją, kołysać, śpiewać kołysankę, którą nuciłam jej mamie – ale nic nie pomagało. Ludzie wokół mnie odwracali się, patrzyli na mnie gniewnie, wzdychali z irytacją. Czułam ich spojrzenia, osądzające i ciężkie. Czułam, jak policzki pieką mnie ze wstydu, a łzy grożą połknięciem.